Czym jest, a czym nie jest 'motherese' oraz o tym, jak wkurzyć logopedę

Dzisiejszy wpis powinien mieć tytuł: "Jak wkurzyć logopedę". Chociaż może nie... Ewentualnie patrząc na to wszystko z innej strony tytuł mógłby równie dobrze brzmieć: "Jak dbać o to, by logopeda miał dużo pracy". Tym samym rozpoczynam też cykl "Logopeda apeluje!". I dziś pierwsza część serii. A co mnie tak wzburzyło? Spieszę wyjaśnić (jednak ostrzegam - Was też może wzburzyć). 
Kilka tygodni temu natrafiłam na artykuł - notabene w ogólnopolskim portalu Internetowym, którego tytuł brzmiał: "Nowe badania: zdrabniajcie i sepleńcie. To najlepsze dla rozwoju mowy małych dzieci" (ludziom o mocnych nerwach podrzucam skrót → tutaj). 
Artykuł odwołuje się do publikacji opisującej badania naukowców z Princeton (tym razem polecam, na skróty → tutaj) i nieumiejętnie nawiązuje do motherese, czyli tak zwanego języka nianiek. Tyle że jego interpretacja... cóż...w głowie mam kilka przymiotników na jej określenie, z czego część jest niecenzuralna, więc napiszę tylko tak: jego interpretacja pozostawia wiele do życzenia. Dlaczego? Po pierwsze - dlatego, że o motherese pisano już dawno. Aktualne badania jedynie stwierdzają, że oprócz sposobu mówienia zmienia się również barwa głosu - którą można rozpoznać (za pomocą oczywiście odpowiedniej aparatury) już po 1 sekundzie. Na stronie www.princeton.edu możemy nawet - dzięki uprzejmości badaczy - odsłuchać dwa nagrania wypowiedzi matki: w jednym zwraca się ona do swojego dziecka, a w drugim rozmawia z dorosłym. Uwierzcie, nie trzeba specjalnej aparatury, aby usłyszeć różnicę w barwie jej głosu (zresztą sprawdźcie sami, polecam).

Czym zatem jest ten "język dziecięcy"

nazywany inaczej motherese (lub językiem nianiek, językiem matczynym, baby-talk, infant-directed speech) - to specyficzny, wyraźny sposób mówienia, który podkreśla i wydobywa różnice pomiędzy głoskami. Ten sposób opisała profesor Patricia Kuhl już 20 lat temu. Wraz z zespołem naukowców wykazała wówczas, że dzieci rzeczywiście lepiej uczą się mowy, gdy mówimy do nich tak zwanym językiem dziecięcym.
Bo kiedy mówimy wolniej, używamy krótszych zdań, wymawiamy niektóre głoski przesadnie, to podkreślamy struktury naszego języka, co ułatwi naszym pociechom jego nabywanie. Poza tym słysząc taką mowę dzieci szybciej usłyszą różnice między głoskami czy słowami (np. między głoskami A i O). Dodatkowo pełen emocji, melodyjny i delikatnie podwyższony głos bardziej koncentruje uwagę niemowląt na słowach (ale czy oby tylko niemowląt?? znowu nawiążę do nudnego wykładowcy na studiach - jeżeli mówi "na jednym tonie" to nie dość, że szybciej się męczymy słuchając go, to za chwilę po prostu... już go nie słuchamy). To wszystko jest logiczne, ale

gdzie tu mowa o seplenieniu?

Konia z rzędem temu, kto to znajdzie. Bo nie ma. Co więcej, w motherese podkreśla się, że chodzi o wyraźne mówienie. A niestety, takie seplenienie może wyrządzić więcej szkody - pisałam już o tym we wpisie: "A cio tam chcieś, czyli rzecz o spieszczaniu". Analizując ten sposób mówienia do niemowląt można też zadać sobie jeszcze jedno pytanie:

co w tym odkrywczego?

No właśnie, co? Moim zdaniem motherese nie jest niczym odkrywczym. I nie dotyczy tylko matek, czy nianiek - zastanówcie się, jak Wy sami zwracacie się do niemowląt? Tak, jak opisałam powyżej? Brawo, opanowaliście motherese i wspieracie rozwój mowy najmłodszego pokolenia. Czy tego "języka" trzeba się uczyć? Raczej nie. Ja niemalże codziennie mam tego przykład, gdy nawet obce osoby "zagadują" do mojego synka. Słychać od razu, że głos im się zmienia, jest bardziej melodyjny, nieco "cieńszy". I choć czasami zdarza się, że ktoś przy tej okazji "spieszcza" i "sepleni" -  to mnie oczywiście denerwuje, ale nieporównywalnie bardziej denerwuje mnie, gdy takie "zalecenia" dla rodziców znajdą się na ogólnopolskim portalu. Ba - z tak bzdurnym tytułem. Bo - po pierwsze - wprowadza rodziców w błąd, po drugie - wyrządza szkodę dziecku, a po trzecie - rozpowszechnia nieprawdziwe informacje. Co więcej, stwierdzenie, że "w kwestii rodzicielstwa i wychowania najlepiej słuchać siebie, swojej intuicji i potrzeb dziecka" może być równie niebezpieczne, co wypisywanie w tytule nieprawdziwych informacji. Dlaczego? O tym w następnym wpisie z serii "Logopeda apeluje!".
Na zakończenie dodam tylko, że choć - niestety - mój blog nie ma takiego zasięgu jak portal, z którego pochodzi ten artykuł, to mimo wszystko mam nadzieję, że ten wpis dotrze do rodziców małych dzieci (albo przynajmniej tamten niefortunny, o którym wspominałam nie dotrze😉). I  życzę każdemu z rodziców, by mieli to szczęście trafiać tylko na rzetelne informacje.

Źródła: 

  • Kuhl P.K., Andruski J.E., Chistovich I.A i inni „Cross-language analysis of phonetic units in language addressed to infnats” Science nr 277 (1997)
  • Kuhl P.K., Tsao F.M., Liu H.M. „Foreign language experience in infancy: effects of short-term exposure and social interaction on phonetic learning” Proceedings of the National Academy of Sciences USA 100 (2003)
  • http://www.cell.com/current-biology/fulltext/S0960-9822(17)31114-4 

Przeczytaj także: 

A cio tam chcieś, czyli rzecz o spieszczaniu
Kiedy "hau hau" robi "pa pa"

Komentarze