Nasza droga mleczna

Dzisiejszy wpis będzie nieco inny od poprzednich, gdyż chciałabym się z Wami podzielić naszą "mleczną drogą", czyli historią naturalnego karmienia (a to z okazji tygodnia karmienia piersią). Dlaczego właśnie tutaj? Dlatego, że w komentarzach na różnych grupach i portalach moje wpisy giną... Giną wśród setek (sic!) komentarzy pod wpisami świeżo upieczonych mam, które cierpią i szukają pomocy, a odnajdują... no właśnie, co? Potwierdzenie, że boli. I że - o zgrozo - będzie bolało. Jakiś czas. I że tak ma być. A my takim opiniom mówimy stanowcze nie. Nie, nie boli, albo boli krótko (jak w naszym przypadku), jeśli tylko wiemy, co z tym wszystkim zrobić. Ale od początku... 

Jeszcze kiedy byliśmy w dwupaku, usłyszałam od mojej koleżanki, żebym nie przejmowała się, jeżeli nie uda mi się karmić piersią. I że w niektórych środowiskach kładzie się na to nacisk i matka czuje się pod presją, żeby karmić, a potem się nie udaje. Że czasami to nie ma sensu tak się poświęcać. A w ogóle to może się okazać, że mam mało mleka. Zdziwiło mnie to założenie, że będzie trudno i żebym się nastawiała na mleko modyfikowane (no bo przecież na takim dziecko też rośnie i też się rozwija a więc o co tyle krzyku). Ale najciekawsze zaczęło się tuż przed porodem - zewsząd pojawiały się głosy, że jeżeli chcę karmić naturalnie (no fakt, to zdrowo), to muszę nastawić się na początku na trudności i ból, ale jak już swoje przecierpię, to będzie dobrze... Tak z 2 tygodnie... No, do 3 miesięcy. A co ja na to? A ja mimo wszystko czułam chęć do tego, by karmić i byłam zdeterminowana nawet kosztem bólu (ja nie dam rady? dla mojego Żuczka? jak ktoś inny daje radę, to ja nie dam?). Na szczęście dla nas w szkole rodzenia mieliśmy wykład z certyfikowanym doradcą laktacyjnym. I na szczęście w mojej głowie po tym spotkaniu została bardzo ważna informacja - prowadząca powiedziała, że jak ona przystawia dziecko do piersi to naprawdę nie boli. I pomimo ogólnego stanu tzw. "kalafiora zamiast mózgu" ta informacja we mnie pozostała.
Kiedy na świecie pojawił się mój synek, cieszyłam się z każdej kropli siary. Obawiałam się, że po cięciu cesarskim (którego pomimo prób nie udało nam się uniknąć) pokarm może pojawić się później, ale mimo to cały czas przystawiałam Żuczka do piersi. I na szczęście pokarm pojawił się  - i to dość szybko. A ja szczęśliwa karmiłam i cieszyłam się, że właściwie to... nic nie boli - i o co tyle krzyku? Do czasu.
Wróciliśmy do domu. Drugiego dnia położyłam się na drzemkę z moim nowonarodzonym dziecięciem i po godzinie wstałam... z baloooonami. Miałam nawał. Właściwie to zdawałam sobie z tego sprawę, więc zaczęłam sobie ten pokarm odciągać. Ja odciągam, a on się dalej produkuje. No dobra - pomyślałam, przecież w końcu się unormuje, więc trzeba to przeczekać. Problem jednak pojawił się podczas karmienia. Pierworodny niestety zanim zaczął efektywnie ssać, to dość boleśnie traktował moje brodawki. Dość boleśnie, a uściślając - bardzo boleśnie. Po prostu je przygryzał. Tak, że kończyło się na płaczu - obu stron. I karmienie zamieniło się w piekło. Ja płakałam, bo bolało. Cholernie. On płakał, bo nie był w stanie dobrze ssać. I nie wiedziałam, co się tak właściwie stało - przecież w szpitalu jadł normalnie. Potrafił dobrze ssać. I nie płakaliśmy. Skończyło się na tym, że jednorazowe karmienie trwało godzinę - z tego ryczałam 50 minut. I zrozumiałam, o co chodziło tym wszystkim ludziom, którzy mówili, że trzeba dużej determinacji, żeby karmić. Moja determinacja topniała, ale - cudem - odezwał się głos rozsądku. Przypomniałam sobie słowa doradczyni laktacyjnej, która w szkole rodzenia mówiła, że jak ona przystawia to nie boli. Skoro tak mówiła, to musi być jakiś sposób. Po drugie - pamiętałam, że tak naprawdę znikomy odsetek kobiet nie jest w stanie wykarmić swoje nowonarodzone dzieci (więcej tutaj). Wad anatomicznych nie zauważyłam, potrzebne odruchy były zauważalne, innych schorzeń u nas nie zdiagnozowano, zatem raczej kwalifikuję się do tej większości, która może. A jak może i chce, to nie może być to takie trudne, nieprawdaż? Już chciałam zamawiać wizytę domową doradcy laktacyjnego, ale na szczęście przyszła do nas na wizytę położna środowiskowa. I uratowała nasze karmienie.
Na początku wyjaśniła mi, dlaczego synek przygryza brodawki. Przygryza, bo mam nawał, a on nie jest w stanie "ściągnąć" mleka, które "zastygło" w kanalikach. Dlatego dziecko najpierw musi je trochę "rozgryźć", aby mleczko zaczęło lepiej spływać. Radzi sobie jak może - gryzie, ściska i... sprawia ból. Ale jest na to sposób - po pierwsze przed karmieniem przyłożyć ciepły okład na pierś, po drugie - ściągnąć kilka kropel laktatorem. Po chwili, chwileczce wręcz mleko płyyynie... jak rzeka. A Młody ssie z chęcią, bo chciał jeść i to dostaje (i nie musi się wkurzać, że próbuje jeść a tu nie dają). A na koniec zimny okład (może być z wyjętego z lodówki liścia kapusty) i... oby do następnego karmienia. Kilka dni wystarczyło, aby laktacja w miarę się unormowała. A ból? Bólu nie było już za pierwszym razem, gdy zastosowałam się do tych rad. I cudownie nam się karmi do tej pory - dzisiaj mija dokładnie pół roku:)
Co z tego wynika (a raczej chciałabym, aby wynikało) dla przyszłych matek? To, że karmienie NIE BOLI jeśli się wie, co robić. Każda mama jest inna - wiadomo. I nie każdej zadziała sposób, jaki zadziałał na mnie. Ale jeśli zwrócimy się po fachową pomoc, to na pewno będzie dobrze. Wcale nie musi boleć. I jedna rada na koniec - przed porodem poszukajcie sobie położnej środowiskowej, która zna się na rzeczy (wiecie, że można się z nią spotkać jeszcze przed porodem), zdobądźcie kontakty do doradczyń laktacyjnych w Waszych miejscowościach (najlepiej takich, które oferują wizyty domowe) i zaopatrzcie się w laktator. Być może wcale nie będzie Wam potrzebny, ale może też uratować Waszą laktację. I jeszcze jeden apel - nie słuchajcie opinii i komentarzy, że ból trzeba przeczekać. Pomóżcie sobie, bo naprawdę warto (o czym napiszę w innym poście). Trzymam za Was kciuki!

Komentarze